Lord wieży
"Lord wieży" nie jest książką łatwą do oceny: jako książka sama w sobie to epicka fantastyka, z wysokimi stawkami i wieloma zwrotami akcji; zawodzi jednak jako kontynuacja. Anthony Ryan zdobył moje serce "Pieśnią krwi" (książka znalazła się w mojej topce 2024 roku), która zachwycał intensywną historią dojrzewania Vaelina Al Sorny, głębokimi więzami braterstwa i świetnie wykreowaną narracją skupiającą się wokół głównego bohatera w duchu character-driven story. Niestety, „Lord wieży”, jako kontynuacja, nie spełniła pokładanych w nim nadziei - odejście od powieści skupionej na bohaterze w kierunku opowieści skupionej na fabule, którą jest wojna i związane z nią intrygi, gry wojenne i bitwy - choć nadało całości rozmachu, pozbawiło powieść serca. "Pieśń krwi" miała w sobie coś intymnego, co pozwalało niezwykle zżyć się z bohaterem na jego drodze do dorosłości, wielkości i upadku. Nie można tego powiedzieć o bohaterach drugiego tomu - nie ważne jak intensywne były ich losy, jak rozbudowany został świat i skomplikowane intrygi, zabrakło tej więzi, co w ostatecznym rozrachunku uczyniło ten tom...nudnym. Żywię nadzieję, że była to jedynie wpadka i tom trzeci na powrót porwie mnie jak "Pieśń krwi" - która jest przykładem doskonałej fantastyki, którą można w zasadzie czytać także jako jednotomową opowieść o dojrzewaniu.
Zmiana narracji – ryzykowna decyzja
Jednym z największych rozczarowań w przypadku „Lorda wieży” była zmiana stylu narracji. Po głęboko osobistej perspektywie Vaelina w pierwszej części, Ryan wprowadza format wieloosobowej narracji. Osobiście lubię wiele perspektyw w epickiej fantastyce - służy to wszakże rozszerzeniu świata, ukazaniu jego skomplikowania. Jednakże zastosowanie jej dopiero w drugim tomie, po książce tak doskonale skupionej na jednej postaci, wprowadza chaos i zniechęcenie. Pokochałam opowieść o Vaelinie – naturalnie chciałam kontynuować tę podróż, a nie oglądać, jak schodzi na dalszy plan, stając się cieniem samego siebie.
Vaelin, niegdyś charyzmatyczny i pełen głębi protagonista, w „Lordzie wieży” wydaje się wycofany, jakby Ryan nie wiedział, co z nim dalej zrobić. Jego wątek zajmuje może z 25% książki, a to, co z niego zostało, jest mało angażujące. W dodatku nowi bohaterowie wprowadzeni w ramach wieloosobowej narracji nie mają tej siły przebicia – ich historie wydają się zbyt odległe i niezdolne do wzbudzenia tych samych emocji, jakie wywoływał Vaelin w tomie pierwszym.
Decyzja o rozszerzeniu perspektyw mogłaby być strzałem w dziesiątkę, gdyby losy tych postaci były angażujące. Można docenić próbę dodania większej ilości postaci kobiecych - w "Lordzie wieży: dostajemy dwie perspektywy silnych kobiet. Niestety żadnej z nich nie udało się wzbudzić mojej empatii, abym mogła przejąć się ich losami. Jedną z nich jest księżniczka Lyrna, znana z tomu pierwszego - i jestem pewna, że w "Pieśni krwi" nikt jej nie polubił. Niestety jej losy, choć dramatyczne w "Lordzie wieży" nie wywołały zbytniego zainteresowania. Nowej bohaterce, Revie, także wiele zabrakło, by zdobyć uwagę czytelnika. W ten sposób wieloosobowa narracja z potencjalnej siły powieści - możliwości rozszerzenia świata - wywoływała głównie uczucie frustracji poprzez spychanie Vaelina na dalszy plan. Tytułowy "Lord wieży" zdaje się wręcz postacią drugoplanową - i jak tu nie czuć zawodu?
Brak emocji i braterstwa
Największą siłą „Pieśni krwi” było emocjonalne zaangażowanie: losy Vaelina były naprawdę przejmujące, każda próba, która go ukształtowała, każda zdrada silnie oddziaływała na czytelnika. W „Lordzie wieży” takich momentów po prostu brakuje. Każdy z bohaterów (zarówno nowych, jak i starych) wydaje się płaski, a ich historie – oddzielone od siebie – nie łączą się w satysfakcjonującą całość przez większą część powieści. Jakby zamiast wciągającej, spójnej opowieści, dostać cztery niemal niezależne historie, luźno ze sobą powiązane światem - nie czułam tego napięcia, że te wątki się przetną i razem splotą. Nawet wątek Frentisa, który w pierwszym tomie był jedną z moich ulubionych postaci drugoplanowych, rozczarowuje swoją izolacją i brakiem interakcji z Vaelinem. "Pieśń krwi", choć w centrum stawiała Al Sornę, była opowieścią o braterstwie - a tutaj tego zabrakło, każda z postaci funkcjonowała osobno.
Rozbudowa świata, ale jakim kosztem
Niewątpliwie "Lord wieży" znacząco rozbudowuje świat - jednak czy zawsze jest to na plus? Wszystko zależy od ceny - choć świat zyskał głębię, został geograficznie rozszerzony, a polityczne rozgrywki zyskały na większym znaczeniu, to ucierpiała na tym fabuła i wspomniane emocjonalne zaangażowanie. W tym tomie dzieje się wiele, ale jeśli wydarzenia te nie wywołują emocji, to zwyczajnie nużą. Fabuła stała się rozciągnięta i jakby pozbawiona wyraźnego celu. Szczególnie druga połowa książki jest nużąca – kolejne bitwy i starcia nie budują napięcia, gdy losy bohaterów są nam obojętne. „Lord wieży” sprawia wrażenie rozciągniętego wstępu do finałowego tomu, nużącego pomostu między intrygującym tomem pierwszy, a - mam nadzieję - epickim zakończeniem.
Słowem podsumowania...
„Lord wieży” nie jest złą książką – gdyby była to samodzielna powieść, z pewnością oceniłabym ją wyżej. Jednak jako kontynuacja wybitnej „Pieśni krwi” nie spełnia oczekiwań. Anthony Ryan podjął ryzyko, zmieniając styl narracji i rozszerzając perspektywę, ale rezultat rozczarowuje. Fani Vaelina, którzy liczyli na rozwinięcie jego historii, będą zawiedzeni. Całkiem szczerze - czytanie tej książki wywołało u mnie więcej frustracji niż radości. Nie mogę odmówić tej powieści tego, że jest poprawna, ale daleko jej do poziomu pierwszego tomu - szczególnie pod kątem wywoływanych emocji.
0 komentarze