Rycerz cieni
„Rycerz cieni” to książka, która od początku jasno daje do zrozumienia: czas na wypełnienie pewnych luk. Nie znajdziemy tu wielkich postępów w głównej osi fabularnej, nie ma też konfrontacji z Caydeanem ani spektakularnych zwrotów akcji rodem z poprzednich części. I choć brzmi to jak wada, paradoksalnie — to właśnie ta spokojniejsza, bardziej kameralna odsłona była tej serii potrzebna. To tom na złapanie oddechu, poukładanie wątków i powrót do miejsc oraz postaci, które wcześniej przemykają niczym cameo w przeładowanym uniwersum Marvela. Można temu tomowi zarzucić, że jest fillerem, że nie posuwa akcji do przodu, a przez to wywołuje w czytelnik frustrację — jednak moim zdaniem był to filler niezbędny, pewien rodzaj kroku wstecz do korzeni serii, kiedy Rezkin nie był imperatorem i musiał bardziej działać jako skrytobójca, jako osoba skrywająca się w cieniu, a liczba postaci była ograniczona.
Patrząc na całość cyklu, „Rycerz cieni” boleśnie uświadamia, że Kel Kade nie mierzyła sił na zamiary. Zbyt rozbudowane uniwersum, zbyt wiele postaci, coraz bardziej rozmywany główny wątek — to wszystko ciążyło fabule już od tomu trzeciego, a a w każdym kolejnym stawało się coraz bardziej widoczne. Trzeba mieć niezwykły talent, by to udźwignąć i złożyć w spójną, angażującą całość, co się Kel Kade niekoniecznie udało. Mam wrażenie, że autorka miała ambicje napisac epicką fantastykę, a wyszło je typowe guilty pleasrue: dostarczające co prawda sporo rozwyrki, ale wymagające przymykania oka na wiele wad. To, co w tej serii działało najlepiej od początku: prostota, humor i nieskomplikowana przygoda, na szczęście po części wracają w tym tomie — i dlatego uważam, że krok wstecz był tej serii potrzebny, nawet kosztem posuwania fabuły do przodu.
Myślę, że to tom mogący dzielić czytelników. Ci, którzy pokochali serię za tempo, epickość i festiwal motywów fantasy — mogą poczuć się znudzeni. Akcja zwalnia, fabuła nie pędzi jak wcześniej, a Rezkin… cóż, często schodzi na drugi plan. Jako tytułowy rycerz cieni działa z ukrycia, a jego zwykli towarzysze dostają więcej czasu antenowego. I paradoksalnie wychodzi to książce na dobre: Wesson, Frisha, Azeria oraz duet Yserria & Malcius mają w tym tomie pełnoprawne, angażujące wątki, które trzymają historię w ryzach podczas nieobecności Reza. Problem polega na tym, że jeśli jedziemy na tej serii głównie „dla Rezkina”, możemy poczuć niedosyt.
Niestety, „Rycerz cieni” powiela też wszystkie najbardziej irytujące bolączki cyklu. Tempo bywa poszarpane, część wydarzeń jest streszczona w dwóch zdaniach („zrobili to i tamto – idźmy dalej”), a logika podróży bohaterów pozostawia wrażenie, że wszyscy teleportują się wedle uznania. Rezkin nadal pozostaje męską wersją Mary Sue — z tomu na tom odblokowuje nowe umiejętności niczym w grze RPG („musimy go wysłać jako szpiega?”, „ok, dajmy mu iluzje”). Romantyczny wątek również nie unika problemów: Azeria pojawia się nagle, a relacja z Rezkinem rozwija się w tempie „bo tak”.
Przy tych wszystkich wadach książka pozostaje jednak… zaskakująco przyjemna. „Rycerza cieni” czyta się jak typowe guilty pleasure fantasy: nie dla logiki, nie dla epickości, ale dla tej specyficznej mieszanki akcji, humoru, sentymentu i lekko (mało powiedziane) przerysowanego świata. To nie jest najlepsza część serii. Nie jest też najgorsza. Ale jest konieczna — tak, by przed kolejnymi zwrotami akcji i epicką walką Rezkina z Caydeanem, na którą liczę, znów poczuć, że wiemy, dokąd w ogóle zmierzamy.
Ps.: Mam nieodparte wrażenie, że "Kroniki mroku" to trochę taki fantasy tasiemiec (nie wiem czy w Wasyzm pokoleniu tez używa się tego słowa do określenia ciągnących się w nieskończoność seriali, które zdają się nie zbliżać do końca). Nie jest to nic wybitnego, ale kto w życiu sobie dla rozrywki i "odmóżdżenia" tasiemca serialowego nie pooglądał? Czytam teraz serię o Mercy Thompson i to tez taki trochę książkowy tasiemiec, ale krucze, bawię się świetnie :)
.png)

0 komentarze