Dom nad błękitnym morzem (recenzja)

 


„Magia istnieje nawet w miejscach, w których zupełnie się jej nie spodziewamy”.

Są takie powieści, które w żaden sposób nie są odkrywcze czy przełomowe, a jednak są wyjątkowe - dzięki zawartej w nich magii. Magiczne historie to te, które nas oczarowują i sprawiają, że dana książka staje się dla nas ważna. Taką powieścią jest "Dom nad błękitnym morzem", opowieść jednocześnie prosta i "przewidywalna", jak i wzruszająca i magiczna - otulająca nas kocykiem pozytywnej energii. Już od pierwszych stron wsiąkamy w ponury i szary świat Linusa Bakera - urzędnika Wydziału Nadzoru nad Magicznymi Nieletnimi - który zostaje rozświetlony dzięki poznaniu podopiecznych jednego z sierocińców dla magicznych dzieci. "Dom nad błękitnym morzem" to przepiękna opowieść o tolerancji zarówno dla młodych czytelników, jak i dla dorosłych, którzy tak jak Linus Baker mogą odkryć magię w najmniej spodziewanych miejscach.

"Jak mamy walczyć z uprzedzeniami, jeśli nie robimy nic, by je zmienić? Jeśli pozwalamy im się tylko zaostrzać, to jaki  to wszystko ma sens?"

Największymi atutami powieści są bohaterowie oraz jej klimat. Atmosfera budowana jest prostymi skojarzeniami - dobrze znany świat pana Bakera jest szary, monotonny i nudny; do tego zawsze spóźnia się jego autobus, a sąsiadka tylko narzeka. I choć Linus wmawia sobie, że jest szczęśliwy, bo żyje według przepisów, my jako czytelnicy wiemy, że nie jest to jego miejsce - dopiero będzie musiał odkryć swój dom; miejsce w którym zawsze świeci słońce nawet jak niebo jest pochmurne - miejsce, w którym człowiek może być naprawdę sobą, gdzie otaczają go ludzie, których chce widzieć każdego dnia. Sierociniec na wyspie nawet ze swoimi sekretami wydaje się cudownym miejscem w porównaniu do mieszkania czy miejsca pracy urzędnika. Dopełnieniem są bohaterowie - bezduszni urzędnicy, żyjący według zasad, które jasno dzielą świat na czarno-biały i  mieszkańcy sierocińca - dzieci, pełne wyobraźni i beztroski, dbający o nie niczym najlepszy ojciec na świecie dyrektor oraz nimfa, opiekunka wyspy. Na przykładzie dzieci jasno rysuje się zniuansowanie świata - w czarno-białym świecie ugryzienie opiekunki jest jednoznacznie złe; w świecie pełnym niuansów okazuje się jednak, że to była reakcja obronna na bicie. Na papierze, w aktach dzieci są określone jako niebezpieczne, jednak czy takie muszą być w rzeczywistości? Ta powieść to piękna lekcja o tym, że nie należy oceniać kogoś po pozorach; że inność nie oznacza niebezpieczeństwa. Lekcja nie tylko odpowiednia dla młodych czytelników, ale i dla starszych, którzy jak dorosły Linus Baker muszą sobie czasem przypomnieć, że uprzedzenia rodzą nieporozumienia. Przemiana urzędnika jest świetnie ukazana i śledzenie jej naprawdę wciąga.

"Czasami - rzekł dyrektor - nasze uprzedzenia wpływają na nasze myśli nawet w chwilach, gdy najmniej się tego spodziewamy. Jeśli nauczymy się rozpoznawać te momenty i wyciągać z nich wnioski, możemy stać się lepszymi ludźmi."

Na wyróżnienie zasługuje także postać dyrektora sierocińca, który pełni rolę dobrego - choć wcale nie nieomylnego! - ojca. Arthur Parnassus jest troskliwy przewodnikiem dzieci i czytelników, a prawie każdą jego wypowiedź można oprawić w ramkę i powiesić na ścianie - są to proste sentencje o tolerancji, walce z uprzedzeniami, trosce o innych. Tak jak cała powieść, są to proste stwierdzenia o jasnym przekazie, co wcale nie odbiera im mocy. Wszak całym przesłaniem książki jest odnajdywanie magii, dobra, piękna w małych rzeczach i innych ludziach. 

"Liczą się małe rzeczy. Drobne skarby, które znajdujemy, nic nie wiedząc o ich pochodzeniu. A one zjawiają się  z najbardziej nieoczekiwanych momentach."

Nie będę ukrywać, że "Dom nad błękitnym morzem" to rodzaj literatury jaką kocham całym sercem. Literatury magicznej w swej prostocie, otulającej, która i wzrusza, i bawi. Jest pełna wartości, które przekazane są w czarujący sposób. To powieść, do której można wielokrotnie wracać - by poprawić sobie humor, by odkryć w niej coś nowego - kolejny drobny skarb ukryty w niepozornej linijce, jak chociażby tej rozmowie o tym, żeby nie przejmować się uszkodzeniem jakiegoś przedmiotu:

"- (...) Czasami rzeczy się łamią albo zarysowują, ale wciąż mogą nam dobrze służyć.
- Myślę, że dodaje im to charakteru - rzekł Linus. - I pozwala nam przywoływać wspomnienia."

To niby niepozorne zdanie, ale dla mnie jest ważną lekcją, dzięki której żyje mi się lepiej - przy nowym domu człowiek potrafi się tak przejmować drobną plamą na ścianie lub rysą na panelu. Czy to ma jednak znaczenie w prawdziwym domu, który nie jest zbudowany z rzeczy i materiałów budowlanych ale miłości i wspomnień? Taką właśnie powieścią jest "Dom nad błękitnym morzem"; pełną oczywistości, o których ciągle zapominamy, pozwalającą nam się zatrzymać i odnaleźć spokój. Oraz odrobinę magii w najmniej spodziewanych miejscach!

TJ Klune "Dom nad błękitnym morzem" (2020)
Polskie wydanie: You&YA oraz Papierowy Księżyc (2022)
Tłumaczenie: Justyna Szcześniak


Share:

0 komentarze